Za oknem szaro i ponuro. Klikam w folder ze zdjęciami z Kambodży. Październik 2006. Poleciałam tam w zasadzie przypadkiem. Pierwszy raz mogłam wziąć 3 tygodniowy urlop!!! Przetrzepałam oferty biur trekkingowych. Zawsze chciałam polecieć do Peru i Wenezueli, zobaczyć Nepal i Etiopię no i te wymarzone goryle górskie w Ugandzie. O Azji jakoś nie myślałam, od Indii odrzucał mnie totalny brud, Chiny odpadały ze względu na ustrój polityczny. I tak jakoś bezwiednie weszłam na informacje o trampie do Kambodży. Podświadomie stwierdziłam, że to właśnie to. I tak rzeczywiście było, magiczne wakacje ...
Jak już zarezerwowałam wyjazd mnóstwo uczynnych ludzi zaczęło mi doradzać jak się do niego przygotować. Nie byłam w takim klimacie więc wszystkie porady brałam za dobrą monetę. Teraz chce mi się śmiać jak przypomnę sobie jaką ilość koszulek przeciwpotnych kupiłam. Ręczniki ze specjalnych włókien, żeby szybko schły, moskitiera, przewodnik po angielsku kupiony za ciężkie pieniądze w Empiku itd… A tak naprawdę jak już się tam doleci wszystko można kupić na miejscu za śmieszne pieniądze. Całe stragany cudnie podrobionych przewodników, nie różniących się niczym od oryginału do kupienia za 5 USD.
Powitał mnie świat zupełnie inny od naszego. Świat może biednych, ale uśmiechniętych i serdecznych ludzi. Mentalność których tak daleko odbiega od naszej, że czasami trudno ją zrozumieć. Ludzi żyjących dniem dzisiejszym. Myślących o tylko tu i teraz tak bardzo, że gdy chciałam wynająć chłopaka ze skuterem na 3 dni powiedział mi, że on chce tylko kasę za dziś i nie umawia się ze mną na jutro. Dziś jest i dziś bierze pieniądze a jutro znowu mogę przyjść i go wynająć na następny dzień. To chyba klimat wpływa na ten brak przejmowania się jutrem. Temperatura nie schodzi poniżej 30 stopni, w zasadzie nie trzeba mieć mieszkania, a po owoce można skoczyć do dżungli. Żyć nie umierać. Nie będzie się ze mną umawiał, bo jutro jak wstanie może będzie miał ochotę na spacer po dżungli i jedzenie mango z drzewa a nie ma ciężką pracę obwożenia skuterem turystki.
Trudno oddać urok Kambodży. Chatki na palach, pod którymi zaległy w cieniu wielkie świnie. Umorusane dzieci przynoszące owoce kokosu z włożoną słomką, żebyś się napił. Oznaczenia, gdy idziesz poboczem, „Uwaga spadające kokosy” bo już kilku turystów uległo wypadkowi. Na domach handlowych w centrach dużych miast oznaczenia „Zakaz wnoszenia durianów”. Tak śmierdzące i niesmaczne owoce, że trudno to sobie wyobrazić. W świątyniach hinduistycznych kobiety składające w ofierze figurki penisów polane mlekiem z kartonu jako ofiarę w modlitwie o płodność. Kwiaty lotosu w świątyniach buddy. Odgłos dżungli – trzeba usłyszeć, żeby wiedzieć o czym piszę. Tarasy z polami ryżowymi, wyglądające z daleka jak takie małe zielone stopnie. Niekończące się stoiska z jedzeniem na ulicach. Małe dzieci śpiące w hamakach, podczas gdy ich mamy pracują w sklepie czy jadłodajni. Totalny brak przepisów ruchu drogowego. I wydawałoby się dla nas europejczyków – totalny brak higieny na każdym kroku. I wszechpanujący uśmiech.
Nie wspomniałam jeszcze ani słowem o świątyniach Angkoru. To jest po prostu mistyka. Wyrastające w środku dżungli i zarośnięte przez dżunglę ruiny świątyń. Oplecione korzeniami olbrzymich drzew.
Ale właśnie nie świątynie stają mi w pamięci w taki ponury dzień. Widzę wtedy uśmiechniętych ludzi, roześmiane i szczęśliwe dzieci. Widzę matki iskające swoje dzieci przed domkami na palach na rzece w Phnom Penh. Widzę kobiety łowiące ręcznie krewetki na terenie parku narodowego. Widzę ludzi, którzy przystanęli na chwile, żeby pobyć z nami w tym odległym świecie…
Komentarze
Prześlij komentarz